Październikowy wieczór, ciepło. Spacerujemy, jemy coś w gruzińskiej knajpce, pijemy małą lampkę wina, dajemy się namówić na przejażdżkę dorożką. (Zabawne, dorożkarze biorą nas za Niemców), na ulicach kręci się sporo dorosłych, młodzieży, gitarzysta obok Kościoła Mariackiego zbiera przygodnych słuchaczy, próbuje sprzedać parę płyt. Jest pełnia, księżyc jak bania wisi nad Rynkiem, Skrzynecki siedzi w stałej pozie, spogląda, chyba się uśmiecha.
Następnego dnia wybieramy się do Muzeum Narodowego na wystawę rzeźb Rodina i Dunikowskiego. Największe wrażenie robi na mnie Ręka Boga i Ręka diabła Rodina, kolorowa picassowska rzeźba Dunikowskiego i jeszcze głowy stylizowane na wawelskie. Jakiś mężczyzna ze znawstwem objaśnia szczegóły sztuki młodej kobiecie i jej córce. Chwilę słucham, jak mówi o sposobie rzeźbienia oczu i szyi. Pewnie sama nie analizowałabym tak szczegółowo techniki artystów. Czegoś się uczę.
Hm, później jeszcze zaglądamy po raz kolejny do szuflady Szymborskiej, robię zdjęcia. Oczywiście bez flesza. Odwiedzamy księgarnię. Na dworze pada, zatrzymuję w kadrze krople na kwiatach i w kałuży.
Lubię Kraków.