znak jesieni i listopadowej zadumy

 

 

 

P1130492

 

Chryzantemy – znak jesieni i początku listopada. Piękne, kruche, wrażliwe na mróz. Niektóre, mniejsze, trwałe. Moja matka lubiła białe, albo złote, ciemnych nie. Trudno powiedzieć, dlaczego. Nie lubiła sztucznych. Pamiętam czas, kiedy przy grobie dziadków, których nigdy nie poznałam, zbierała się cała rodzina, bezpotomne ciotki, wujkowie – rówieśnicy spoczywających w mogile, rodzice i cała nasza czwórka. Ławka była jedna, należało przestać całą mszę obowiązkowo. Pamiętam, że bywało zimniej niż teraz, pierwszy raz zakładano zimowe okrycia. Po śmierci jednej z ciotek dostało mi się przedwojenne futro z foki. Było mięciutkie, ale darło się na szyciach. Byłam już dorosła,  miałam je nosić zamiast płaszcza, mocno sfatygowanego, więc i tak futro było lepsze. Dawało poczucie jakiegoś luksusu, którego na co dzień brakowało. Mąż ciotki zmarł krótko po tym, jak się urodziłam, nie mogłam go pamiętać. Gdzieś mam jego legitymację – przepustkę z 1920 roku, parę listów z okresu drugiej wojny od jego szwagra, a brata mojego dziadka z obozu jenieckiego. Listy uratowały się przypadkowo. Ktoś z bliskich wyjął je z pieca, gdzie były palone papiery po likwidacji mieszkania. Brat ojca po powrocie z obozu chorował ciężko na gruźlicę. Matka obawiała się, że możemy się zarazić, więc ograniczała nasze kontakty ze swoim stryjem, może dlatego nie chciała zachować jego listów. Ale się nim opiekowała. Pamiętam, że raz nawet pojechałam odwiedzić brata dziadka w szpitalu dla chorych na gruźlicę. Pamiętam pokój, w którym sypiał w swoim mieszkaniu. Wymalowany na biało, była w nim tylko szafka, metalowe łóżko i wieczna lampka przy świętym obrazku.

Matka niedobrze wspominała wojnę. Miała wielki żal o to, że zabrała jej dzieciństwo i wczesną młodość. Podczas gdy Niemcy się bawili, świętowali, musiała zmywać ich naczynia w zimnej wodzie, którą sama musiała przynieść ze studni. W 1939 miała 10 lat  Kiedyś opowiadała o łapance, z której udało jej się uciec. Prawie cudem. Ludzie byli już zgromadzeni przed kościołem. Stłoczeni. Nagle matce wydało się, że w bramie naprzeciw kościoła zobaczyła babcię, która przywołuje ją skinieniem ręki. Pobiegła w tę stronę i ogrodami, polami jakoś dostała się do domu, później ukrywała się na strychu przez parę miesięcy. Tego strachu nie mogła zapomnieć do końca życia. Pamiętam jej żal, że nie mogła się uczyć, studiować tak jak starszy brat. W przyspieszonym tempie ukończyła podstawówkę, liceum. Wyszła za mąż, urodziła czworo dzieci.

Zmarła mając 77 lat, dwie siódemki – „dwie kosy”. Wiele osób z mojej rodziny zmarło w wieku 77 lat…